Bez drzemki
Strasznie się skomplikowały sprawy naszego teatru. Stoi na fatalnym rozdrożu: albo ambitny, albo oświatowy, albo samowystarczalny. Przecież grając Janusza Wiśniewskiego, Tadeusza Różewicza, Witolda Gombrowicza czy Tadeusza Kantora - a więc grając rzeczy ambitne - nie trafi się z nimi pod strzechę, to znaczy ci spod strzech nie przyjdą do teatru. Wyspiańskim się też wszystkiego nie załatwi. Wesele może być grane dla widza masowego lub plus minus masowego, ale już z Wyzwoleniem to się nie uda. Ani na Ślub, ani na Koniec Europy nie będą przychodzić tłumy przez czas dostatecznie długi, aby teatr wyrobił się finansowo. A więc trzeba obok Ślubu grać - zresztą świetną - sztuczkę (ale tylko sztuczkę) brytyjskiego pisarza o małżeńskim sześciokącie. Jak uczynić, żeby teatr był i wielką sztuką i edukacyjną rozrywką dla mas, która to rozrywka ma to do siebie - inaczej niż na przykład cyrk - że kształci potrzeby kulturalne widzów i jest autentycznym udziałem widza w kulturze? Jak jednak zrobić, aby do teatru chcieli przychodzić ci, którzy nigdy, ale to przenigdy nie trafią na sztukę Różewicza, Gombrowicza, Kantora czy Wiśniewskiego, a którzy przecież również powinni chodzić do teatru? Jest sposób: wystawiać Mrożka! Jest to - niestety - bodaj jedyny współczesny, prawdziwy, polski dramaturg, który posiadł sztukę pisania równocześnie dwuznacznie, a więc na wysokie "t" lub "d" - i równocześnie zrozumiale dla normalnego, tak zwanego masowego widza. Gdybyśmy dzisiaj mieli - to jest gdyby nasza dramaturgia miała - dwudziestu pięciu mrożkopodobnych oraz po jednym Gombrowiczu, Różewiczu, Herbercie, Wiśniewskim 1 Kantorze, to byśmy mieli teatr polski, że aż hej! Gdybyśmy mieli Machulskiego juniora w teatrze! Ba! A tymczasem mamy w polskiej dramaturgii współczesnej absolutny niedobór sztuk tak zwanych realistycznych, o zwartej, wyrazistej intrydze scenicznej, o jasno postawionym, życiowym problemie, sztuk pisanych prozą a nie poezją, bez jakiejkolwiek metafory. Sztuk, które nazywano niegdyś bulwarowymi - to znaczy mającymi potoczystą, zrozumiałą, logiczną anegdotę opowiedzianą wprost, bez drapania się prawą ręką w lewe ucho. W których strzelba z pierwszego aktu strzela w trzecim. Bodaj ostatnim, który w naszym teatrze potrafił w ten sposób napisać sztukę dramaturgiczną był Leon Kruczkowski ze swoimi Niemcami i Pierwszym dniem wolności, lecz już nie ze Śmiercią Gubernatora ani z Juliusz i Ethel. Mam nieodparte uczucie, że polskie społeczeństwo czeka na takie właśnie sztuki. Dlaczego, Jak się kochają czy z Z życia glist - nie może zostać napisane w Warszawie bądź w Krakowie, dziś, po polsku, i nie może dziać się w polskiej scenerii? Dlaczego?
A skoro takich sztuk nie ma - to sięga się po Komedię Apollo Korzeniowskiego. Sztuki w gatunku realistycznej dramaturgii XIX wieku doskonałej. Właśnie takiej sztuki bulwarowej, w najlepszym znaczeniu tego słowa. W takim samym, w jakim swe znakomite komedie i tragedie pisywała Gabriela Zapolska. Komedia Korzeniowskiego - ojca Conrada - w niczym nie ustępuje Zapolskiej. A może jest od sztuk tamtego diabła w spódnicy nawet lepsza... Nie od tych najświetniejszych, ale od tych ciut gorszych. Napisana w 1856 nigdy nie wystawiona, gdyż może właśnie za śmiała jak na swoje czasy, ta społeczna komedia (komedią Żeromski nazwał też i Przepióreczkę...) doczekała się swojej prapremiery wtedy, gdy w pył rozsypały się prochy i Apolla Nałęcza i jego wielkiego syna: 22 stycznia 1952 roku wystawiła ją na scenie wrocławskiej Maria Wiercińska, wypełniając tym samym testament i marzenie Edmunda, który podczas okupacji w Warszawie odkrył był w antykwariacie tomik ze sztuką Korzeniowskiego i od razu wysoko ocenił istotną wartość Komedii. Jeżeli się chce zdobywać nowe warstwy kulturalne dla teatru, jeżeli starym teatralnym repom chce się dać chwilę wytchnienia, to należy wystawiać takie sztuki jak Komedia Korzeniowskiego, w braku takich jak Niemcy Kruczkowskiego. Komedia od lat powinna "chodzić" po wszystkich naszych scenach teatralnych. Tym bardziej, że jej pięć ról - to pięć ról dla aktorów, do pełnego wygrania się i pełnej zabawy scenicznej. Pięć pań Dulskich... jest co grać i co oglądać. Dzisiaj wywietrzały już społeczne ostrości sztuki, które zapewne w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zamknęły jej sceny ówczesne. Melchior Wańkowicz w 1937 roku napisał cykl reportaży, strasznie krytycznych wobec ziemiaństwa kresów wschodnich. Roznosili go za to niemal na szablach, a w każdym razie na widłach... Cykl reportaży nosił tytuł: Znowu siejemy... Parafrazowano to na Znowu się jemy... czyli Znowu żeśmy się pożarli... między sobą, Wańkowicz ze swoimi współbraćmi, ziemianami. Otóż Apollo Nałęcz Korzeniowski pożarł się ze swoimi współbraćmi szlacheckimi. Zemścili się na nim. Komedia nie została wystawiona. Zemsta trwała długo. Aż po grób. I dalej. Do dzisiaj trwa. Po wrocławskiej prapremierze drugim dyrektorem, który zdecydował się wystawić Komedię okazał się niedawno Jan Paweł Gawlik (chwała mu!), w teatrze Dramatycznym. Niestety: tylko na małej sali. A sztuka winna być - w doskonałej reżyserii i opracowaniu dramaturgicznym mistrza Ludwika René - grana na dużej sali, normalnie reklamowana, bowiem inscenizacja ta w niczym nie ustępuje innym inscenizacjom akurat granym w Warszawie.
Jest to bardzo dobre przedstawienia. Biegle i przyjemnie zagrane przez Ewę Dec, Małgorzatę Jóźwiak, Zygmunta Kęstowicza, Tomasza Stockingera i Wojciecha Duryasza. W pomysłowych dekoracjach Teresy Ponińskiej i ślicznych kostiumach Ireny Burkę. Do tego muzyka Bairda. Cóż można chcieć więcej?
Sztuka, w której anegdota jest ubrana w akcję, w której słowa i zdania są na swoim miejscu i znaczą to, co znaczą. Sztuka, w której nie ma na szczęście żadnego dna, spod którego rozlega się jeszcze kolejne pukanie. Sztuka dla normalnego widza. Dla tego, który chce mieć w teatrze wieczór fabularnej prozy, a nie filozoficznej poezji. Wieczór rozrywki, a nie utrapienia.
Gdybyśmy mieli pod dostatkiem realistycznych, anegdotycznych sztuk polskich o tematyce współczesnej - komedii, zwyczajnych komedii, to by nie trzeba było może wystawiać Komedii Korzeniowskiego, ale skoro ich nie mamy, to grzechem jest ograniczać taki spektakl do małej salki i wystawiać go z rzadka, jakby w zawstydzeniu. Toż przecież przez tę Komedię nowi ludzie będą chodzić do teatru... Czyżby nam już na tym przestało zależeć? Czyżbyśmy już teatr - w obliczu telewizji - spisali na straty, jako sztukę popularną i dla wszystkich? Wpadliśmy w pułapkę literatury dla literatury, teatru dla teatru, dramatu dla dramatu... I jęczymy, i nudzimy się, i strasznie się nam wszystko skomplikowało. Takie, psiakrew, intelektualne, że człowiek ledwo usiądzie na fotelu zaraz drzemie. Na Komedii nie spałem. A to dzisiaj rzadkie...